"Mury Hebronu": Woubishet SuperStar
2010-03-24 11:37:53Mikołaja Woubisheta widziałem dwa razy w Capitolu. Raz ratował „Idiotę”, potem ze swoim żywiołowym temperamentem kapitalnie wpasował się w „Hair”. A teraz sprawił, że znienawidzone przeze mnie „Mury Hebronu” Andrzeja Stasiuka stały się opowieścią z morałem, którego w formie epickiej próżno szukałem.
W przedsionku wszyscy czekają stłoczeni. Na czarno-białym ekranie widzimy z góry więźnia w celi. Wchodzimy do środka i okazuje się, że siadamy dookoła aresztu, którego ściany są przezroczyste. Wszystko przypomina szafę z III aktu wystawianego w Teatrze Polskim „Linczu”.
Zaczyna się sennie. Bohater jak robot, wtłoczony w więzienną rutynę powtarza „od ściany, do ściany, do ściany od ściany...”. Ale z każdą chwilą jest coraz dynamiczniej. Woubishet staje się zakapiorem, śmieje nam się w twarz, śpiewa, rapuje, gwałci, przeklina, grypsuje, tańczy w srebrnej marynarce i przy kolorowych światłach. A my go oglądamy i wiemy dlaczego jest tam w środku. Wiemy, że jest prawdziwy.
Na końcu zapalają się wszystkie światła. Bohater śpiewa. Zza kotar wychodzą klawisze, którzy wypychają widzów z sali. Jacyś mężczyźni rozkręcają metalowe rusztowania za którymi ustawione były krzesła. On nadal śpiewa... Wypchnąć nie dała się tylko Alina Janowska, która weszła na scenę tuż przed Woubisheta i zaczęła bić brawo. On ukłonił się i uklęknął.
Jeśli cały Przegląd Piosenki Aktorski jest taki – nieprzewidywalny i pozytywnie inny – warto przez najbliższych kilka dni żyć tylko tą imprezą.
Jakub Guder
jakub.guder@dlastudenta.pl